29 X 2009 r. w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów odbyła się uroczysta gala wręczenia nagród konkursu dziennikarskiego organizowanego przez Komisję Europejską w ramach kampanii „Za Różnorodnością. Przeciw Dyskryminacji”. Kategoria główna obejmowała artykuły poruszające problem dyskryminacji ze względu na religię, przekonania, niepełnosprawność, wiek, orientację seksualną, rasę lub pochodzenie etniczne. Nagrodę główną w tej kategorii zdobył Marcin Kołodziejczyk z tygodnika „Polityka” za tekst „Cygan ze strachu, Rom z dumy".
- Jakie były Pana odczucia w związku z wygraną?
-
Oczywiście było mi miło. Ale byłem zdziwiony, że dostaję nagrodę od
Komisji Europejskiej za tekst o tym, jak Unia Europejska stara się w
typowy dla siebie, instytucjonalny sposób pomóc rumuńskim Romom, ale
raczej jej się nie udaje.
- Dlaczego tematyka romska jest Panu bliska?
-
Urodziłem się i wychowałem na warszawskiej Pradze. Mieszkało tam wiele
romskich rodzin. Miałem romskich kolegów. Niby byli jednymi z nas -
obywatelami dzielnicy, ale potrafili zachować odrębność i pielęgnować
swoje rytuały. Potem, już jako dziennikarz Expressu Wieczornego, często
pisałem o rumuńskich i polskich Romach w Warszawie - na przykład o
osiedlu z dykty, które zbudowali koło mostu Syreny nad Wisłą.
- Co w trakcie pobytu w Rumunii zaskoczyło Pana pozytywnie, a co przeraziło?
-
Rumunia to dla mnie zupełnie normalny, europejski kraj na początku
drogi do dojrzałej gospodarki rynkowej. Bukareszt przypomina Warszawę z
początku lat 90. - z całym tym wrzącym tyglem legalnych i podskórnych
interesów, z jakąś skumulowaną potężną energią do działania, z dużym
potencjałem na przyszłość. Rumuńska i polska prowincja są do siebie
bardzo podobne. Nic mnie nie przeraziło. Nawet takie osiedla sklecone z
byle czego widziałem już w wielu miejscach świata. Przykry to widok i
świadczy o wielkim rozwarstwieniu społecznym - to jak zestawić pędzące
bukareszteńską ulicą nowiutkie Porsche z przerdzewiałą Dacią wójta
romskiego z Turdy - ale mam nadzieję, że z czasem sytuacja zmieni się
na lepsze.
- Czy widzi Pan szansę na zmianę sytuacji społecznej tej mniejszości?
-
Tak. Z tym tylko, że to się nie stanie z dnia na dzień, ale będzie
procesem rozłożonym na lata i pokolenia. Myślę, że na razie rumuńscy
Romowie są celem zmasowanego ataku setek programów socjalnych i
edukacyjnych, które im funduje Unia, rząd rumuński, a także mnóstwo
organizacji pozarządowych. Kłopot w tym, że to programy niedostosowane
do potrzeb i specyfiki mniejszości romskiej, a w dodatku wiele z nich
zachodzi na siebie, przeszkadza sobie nawzajem, a w rezultacie po prostu
nie działa. W przypadku Romów nie mówimy przecież o cywilizowaniu
według jakiegoś ogólnoeuropejskiego standardu, bo taki nie istnieje, ale
o walce z nędzą, analfabetyzmem i stopniowym angażowaniu narodu o
korzeniach koczowniczych, do działań osiadłego społeczeństwa. Romowie to
naród, który przetrwał w Europie wiele traum związanych z
cywilizowaniem na siłę i dobrze by było, żeby to, co się teraz dzieje -
ta po europejsku mówiąc inkluzja - nie była tylko kolejną traumą, a
pozwoliła ludziom zachować ich godność. Tu nie zadziała na przykład
amerykańska wizja, według której da się narzucić Irakowi zachodnią
demokrację jako najsłuszniejszy system społecznej szczęśliwości - nie
biorąc zupełnie pod uwagę różnic kulturowych, religijnych. Natomiast
uważam, że do zmiany sytuacji społecznej rumuńskich Romów warto -
zamiast zalewu unijnych programów - zastosować amerykańskie
doświadczenia z inkluzją Afroamerykanów.